Jerzy Elvis Telesiński: Rozmawiamy o muzyce, którą nasiąkałeś od małego. Wielu naszych gości mówi, że miało szczęście gdyż ich ojciec słuchał np. Zepellinów…
Robert Chojnacki: Rzeczywiście mieli oni szczęście. W Programie Trzecim było bardzo dużo muzyki, m.in. w programie Krzysztofa Mana „Pierwszy odcień Bluesa” czy „Muzyczne Poczty UKF”, słuchane jeszcze w podstawówce lub w liceum, a także audycje popołudniowe jak „Giełda piosenki”. Kwestia polityki w radiu była wówczas ograniczona, bo i tak wiadomo było jak jest i kto rządzi. W tamtych czasach dziennikarze wychodzili ze skóry żeby zdobyć płyty, które wtedy się ukazywały. Pamiętam jak Piotr Kaczkowski, Marek Gaszyński mówili: „Proszę państwa, dwa miesiące temu w Anglii czy w Stanach ukazała się płyta Jethro Tull albo Genesis”. Dwa miesiące? Cóż to było dwa miesiące? Wtedy czekało się na płytę pół roku, rok! Tamtym dziennikarzom muzycznym powinno się postawić pomnik, bo dzięki nim moje pokolenie i młodsze, włączało magnetofony i nagrywało co leciało w radiu. Nikt nie myślał wtedy o ściąganiu czy piratowaniu. Sam nie spałem po nocach czekając na audycje.
Pierwsze moje zetknięcie z muzyką, które pamiętam, miało miejsce gdy miałem 4 lata u mojej babci. Co roku z bratem jeździliśmy do niej na wakacje. Mój brat miał tranzystor, a to było coś w tamtych czasach! Gdy po raz pierwszy zobaczyłem to radyjko byłem zachwycony tym, że mogę do niego włożyć baterie i wyjść z domu – pójść nad Bałtyk gdzie inni wylegując się na plaży przy uchu też słuchali radia. A tam chodziło przecież o to kto ma większy, lepszy sprzęt grający, kto ma pasmo UKF.
UKF w Polsce pojawił się na samym końcu. Wcześniej były tylko fale długie, krótkie i te zakazane jak Wolna Europa czy Głos Ameryki. Po tym jak usłyszałem ten kawałek… ta muzyka po prostu mnie wciągnęła. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że moja przygoda z muzyką będzie się ciągnęła przez całe życie.
J.T.: Są to chyba rzadkie przypadki, gdy artysta może dokładnie powiedzieć, gdzie jego przygoda z muzyką się zaczęła, swoista iluminacja.
R.Ch.: Ja to chyba w ogóle się starzeję, bo nie pamiętam już co robiłem przedwczoraj, nakładają się te przestrzenie, a wracają obrazy dawne. Podobno ludzie przed śmiercią tak mają. Czyżby pora umierać?
Procol Harum było tym momentem przełomowym gdy zacząłem się interesować muzyką. Później była pasja fletem. Najpierw prostym, później poprzecznym. Na szczęście był taki zespół jak Jethro Tull z Ianem Andersenem. To był wirtuoz, który we wszystkich artykułach muzycznych podkreślał, że nauczył się grać na flecie, bo po prostu musiał i zrobił to w dwa tygodnie. Oczywiście to guzik prawda! Widziałem go ostatnio i to jego zadęcie. On już nie występuje, czasem gra z jakimś sidemenami, ale gra rewelacyjnie na tym instrumencie. To nie jest tak, że każdy weźmie, dmuchnie i będzie taka sama barwa. To jest tak jak z głosem – ktoś ma głos wyższy, ktoś ciekawszy, to jest kwestia bardzo indywidualna.
Drugą grupą, znaną z tego, że też był tam flet poprzeczny, była grupa Genesis z Peterem Gabrielem. Miałem ich wszystkie płyty. Bardzo mi się podobała angielska rockowa muzyka. Przecież te wszystkie kapele, które zawojowały świat w latach 80. wzięły swój początek w Wielkiej Brytanii, a przynajmniej te które ja znałem. Ale wracając do Genesis – z fletem poprzecznym zmagał się Peter Gabriel, ale prawdziwym wirtuozem był ten brzydszy i mało ciekawy wizualnie, Ian Anderson z Jethro Tull. Miał on artystyczne i sceniczne ADHD, na scenie było wszędzie pełno, ubierał się śmiesznie i kolorowo, ale wtedy była taka moda.
Ulubionym zespołem mojego brata, a jak brata to i moim, był Deep Purple. To jak usłyszałem płytę Machine Hade… Dziś dzwoniła do mnie pani redaktor Alicja z jednego z porannych programów telewizyjnych. A tam w słuchawce słyszę wstęp do „Dziecka w czasie” i pytam jej, jak ona to zrobiła, że ja w jej telefonie to słyszę. A ona mi odpowiada, że dziecko jej w tym pomogło, bo interesuje je taka właśnie muzyka. I dzięki Bogu! Oznaczy to, że taka muzyka wraca!
Dobry przykład Jethro Tull gdzie były całe sweety, ale też Emerson, Lake & Palmer, Kim Kingston. Kim Kinston to dobry przykład, ich najdłuższa wersja trwała siedemnaście minut. Dziś wprawdzie można by połowę wyciąć, ale jest to coś niesamowitego. Jeżeli chodzi o wirtuozerię to są to takie zespoły, jak choćby Yes. Już nawet nie pamiętam nazwisk, ale choćby gitarzysta czy Wakeman na klawiszach. To są zespoły, które były lepsze od szkoły muzycznej, w której uczono średniowiecza „Jak młodzieńca można nauczyć Bacha”. A on wychodząc ze szkoły otrząsał się z tego, wracał do domu, włączał radiową Trójkę – to był taki muzyczny azyl.
J.T.: Jako ten, który też skończył szkołę muzyczną zastanawiam się czy to nie jest większa krzywda dla przyszłych artystów?
R.Ch.: Nie chciałbym powiedzieć czegoś niegodnego dotyczącego programu nauczania w szkołach muzycznych. Wiem tylko tyle, że nie powinno być takiego napięcia i ciśnienia by z każdego młodego robić dżentelmena. Z chłopca przychodzącego tam w wieku siedmiu lat, albo dostającego się prosto z konkursu, tak jak było ze mną, bo tak właśnie znalazłem się na Miodowej w Warszawie. W moim przypadku był to konkurs eksperymentalny pod ministerstwo kultury i sztuki. Przyszedłem, zagrałem i tak jakoś wskoczyłem. Istny cud, palec boski.
J.T.: Zapewne większość osób idących do szkoły muzycznej chce grać w zespole muzycznym.
R.Ch.: Tak, od rocka się zaczyna. Ale to przede wszystkim o dziewczyny chodzi. Chociaż teraz takie czasy, że może i o chłopaka.
Ja do tej szkoły chciałem się po prostu dostać. Miałem dwóch kolegów, którzy chodzili do szkoły muzycznej w Warszawie i ja ich traktowałem jak ludzi z innej planety. A jak ja też się tam dostałem to tak jakoś inaczej się zrobiło. Wystarczy spojrzeć na samo rozpoczęcie roku. W moim technikum do którego chodziłem na Żoliborzu, które traktowałem po macoszemu, zdobyłem wykształcenie technik-mechanik. Mam na to nawet papiery! Równocześnie chodząc do technikum chodziłem też na Miodową.
Poza tym matura – po ukończeniu Miodowej miałbym tylko dyplom ukończenia szkoły muzycznej… czy chciałem czy nie musiałem ciągnąć dwie szkoły. Z Żoliborza miałem blisko na Miodową, zaledwie dwa przystanki. W końcu w dniu próbnej matury dyrektor przechodząc obok mnie zatrzymał się i zapytał co mam w pudle, które ze sobą miałem. Oczywiście był tam saksofon, a tu dzień próbnej matury! Dyrektor kazał mi otworzyć futerał, a jak zobaczył mój instrument to pojechał po mnie niemal jak po łysej kobyle – że reszta to się ciężko uczy, a co mi w głowie? Muzyka?
U mnie to było niestety takie zakapiorskie podejście, totalny brak zrozumienia. Każdy miał być technikiem. Jak mój dyrektor odkrył saksofon, a tym samym moją szkołę muzyczną, to myślałem, że mam totalnie przechlapane i już mogę zapomnieć o mojej próbnej maturze. A z tego co pamiętam, to tego samego dnia prawdopodobnie miałem egzamin techniczny także w szkole muzycznej. Musiało tak być, skoro wziąłem ze sobą saksofon. W
W tamtych czasach w technikum trzeba było pisać także pracę dyplomową, od której zależało dopuszczenie do matury. Wtedy ważyły się moje losy. Stanąłem przed dyrektorem i wprost powiedziałem: „Ze mnie przecież i tak żadnego technika nie będzie. Jeśli pan mnie nie przepuści to trudno, zrezygnuję z tego”. Tak po prostu, powiem szczerze, wyszczekałem mu to. Może w jakiś sposób ujęło go to? To był dobry człowiek. Już nie żyje… Pamiętam jego nazwisko – mgr Prokopcop. Powiedział bym poczekał pod drzwiami i poszedł rozmawiać z komisją w dniu pracy dyplomowej. Wyszedł i powiedział tylko: „Masz, uciekaj”. Podpisał mi wszystko co trzeba, i będę mu za to wdzięczny do końca życia. Być może ten podpis sprawił, że mogłem się dalej uczyć, chociaż o tej szkole zapomniałem w dniu odebrania świadectwa maturalnego.
Moja przyszłość muzyczna rysowała się niepewnie, jak w szkole aktorskiej.
Nie tylko rozrywka. Miałem okazję na zamówienie otrzeć się o klasykę, ale do tego miałem przygotowanie muzyczne w tym kierunku. O pomoc poprosiłem tylko kolegów, którzy mieli jednak większa wiedzę w tej dziedzinie ode mnie, m.in. skrzypków, którzy zinstrumentalizowali mi kilka rzeczy. Miałem też okazję poznać Yehudi Menuhina, zagrać z Symfonia Warsowia. Byliśmy nawet razem na kolacji.
J.T.: Miałem okazję ostatnio rozmawiać ze Staszkiem Soyką, który opowiadał o spotkaniu z Rayem Charlesem, Janem Pawłem II, królową Elżbietą… Ty też miałeś okazję spotkać wielkiego, wybitnego człowieka.
R.Ch.: Sam wiem, że miotałem się od rozrywki do innych gatunków muzycznych. Pamiętam mój pierwszy wyjazd do Stanów Zjednoczonych z zespołem, z którym niegdyś grałem i od którego wszystko się zaczęło. Powiedzmy sobie otwarcie – gdyby nie De Mono to nie było by Chojnackiego solowego, a może także kilku innych rzeczy. Może pan Andrzej Piaseczny też by dziś nie wyglądał jak wygląda, bo tam było kilku innych wykonawców. Mówię to z pewną atencją dla tych ludzi, z którymi miałem okazję współpracować.
J.T.: Nazwiska są tu wielkie. Znalazłem m.in. Krzysztofa Kiliańskiego, Pawła Kukiza, Ryszarda Rynkowskiego…
R.Ch.: Tak, rzeczywiście… Ale powiem ci jeszcze o tych niesłychanych rzeczach, które spotkały mnie przed tym wszystkim Podczas mojego pierwszego wyjazdu do Stanów. Gramy w takim niesamowitym klubie na Manhattanie, utworzonym w miejscu byłego kościoła, Limelite Club, znany z grania jezzowego i rockowego. Skończyliśmy nasz pierwszy koncert około godziny 20:00, a jakieś pół godziny później miał się tam odbywać bal transwestytów. Wszyscy wchodzą, wychodzą, rozgardiasz, a my w busa i musimy jechać przez cały kraj do Kanady, bo drugiego dnia gramy w Toronto. Był to czas apogeum popularności zespołu INXS. Nie ma co ukrywać, że De Mono dość mocno było inspirowane tym zespołem, zwłaszcza Marek czy z pierwszego składu Perkoz, może ja to nie bardzo… Dla mnie trochę za miękkie było to granie.
Po koncercie podchodzi do mnie dwóch „zawodników”, opakowani niesamowicie – Versace, spinka, krawat. Ja się trochę przestraszyłem. Takie naleciałości… I pytają mnie czy zamierzam tu zostać, że fajnie gram. Zaczęli mnie lekko komplementować. Trochę się ich obawiałem, czy to nie jest czasem FBI, bo wyjechałem z głębokiej komuny, gdzie zanim dostało się paszport to na kolanach musiałeś czekać przed urzędem paszportowym przez pół roku, a partia dawała ci jeszcze dziesięć dolców na wyjazd na książeczkę walutową. Tak czy inaczej mówię im, że nie zostaję, pakujemy się i lecimy dalej, do Toronto. Opowiadam, że czeka nas ciężka i daleka droga, a na miejscu będziemy dopiero około godz. 15:00. Oni oczywiście mówią, że bardzo żałują, że wyjeżdżamy. Na koniec dali mi swoje wizytówki. Rzuciłem na nie tylko okiem i wsadziłem je do kieszeni. Później gdzieś mi się one zapodziały czy może je wyrzuciłem podczas trasy. Po rozmowie podchodzi do mnie techniczny, który pyta mnie czy wiem z kim przed chwilą rozmawiałem. A ja na to, że właściwie to nie. A on mnie informuje, że był to menagment INXS! Natychmiast zacząłem szukać wizytówek, ale już ich nie znalazłem. Ale dało mi to do myślenia, że to co robimy nie jest złe.
Przed De Mono mieszkałem przez dwa lata w Anglii, a nim zgarnęli mnie do wojska grałem w zespole estradowym „Radar”. Panasewicz z Punków był w desancie. On był starszy służbą. Panasewicz na Wawrzyszewie na sesję, a ja po nim.
J.T.: Artyści w mundurach!
R.Ch.: Raz wrócił z jakiegoś koncertu, a w jednostce akurat był alarm, to od razu go schałtowali. To było wojsko, nie przedszkole. Każdy się bał co będzie jak się podpadnie…
Nim wyjechałem do Anglii w szkole muzycznej wysłaliśmy z profesorem taśmę – na szpuli było moje granie do Królewskiej Szkoły Muzycznej w Londynie. Wysłaliśmy przez British Council w Warszawie. Przyjęli mnie! Już jedną nogą tam byłem. Ale musiałem jeszcze uzyskać pozwolenie od WKU. Musiałem mieć zgodę wojska i armii. A co na to komisja? Że oczywiście wyjadę, wyjadę… i będę grać na czołgu.
J.T.: Musimy trochę o polityce pogadać. Widziałem na Twojej stronie, że mówisz trochę i o Macierewiczu, i o Smoleńsku… Ogólnie masz chyba słabość do lotnictwa?
R.Ch.: Ja miałem licencję przez 1,5 roku. To gadanie na temat smoleńskiej katastrofy, a poza tym te mijające się z sobą wersje. Ja mówię tylko suche fakty. Jak samolot wyleci to musi być prowadzony, bo inaczej to leci jak mucha we mgle. Musi być prowadzony, to wieża rządzi. Ja w swoim życiu przeżyłem dwa awaryjne lądowania w terenie przygodnym, w warunkach podobnych do tych tutaj. W samych Stanach Zjednoczonych też miałem okazję polatać. Tam nie ma takich ceregieli jak u nas. Latałem będąc na Florydzie. Tam inaczej jest to traktowane, są inne przepisy pozwalające na to, że w klasie turystycznej pilot może wejść na taki pułap jaki osiąga dana maszyna, jak CSNA czy Piper, a nie trzymają go na 200 metrach. Przecież jak lecisz tak niziutko to wcale nie jest bezpiecznie? Im lecisz wyżej tym jest bezpieczniej, bo masz czas na to by sobie znaleźć miejsce. A jak leci się na dwustu metrach to tak jakby lecieć fortepianem. I modlisz się tylko byś bracie nie zdechł. Jeden silniczek i wszystko zależy czy zdążysz się gdzieś załapać. A jeśli nie? To masz żużel w gaciach.
A co do tych ustaleń: Zwalenie wszystkiego na jednego pilota… Po prostu coś tu jest nie tak i bardzo mi śmierdzi ta cała sprawa. Ze wszystkich stron. Nawet laicy zaczynają w to nie dowierzać i mocno wątpić. Ale kto, co, komu… Tego nie wiem i już się nie dowiemy. Już po prostu przećwiczyłem kilka rzeczy w swoim życiu, w tym stan wojenny. Dla mnie za tym stoi gruba polityka. Takie jest moje wrażenie.
J.T.: Prawdopodobnie gdybyś mógł to już byś nie wrócił do roku 1987? Mimo tego, że zaczynałeś wtedy swoją współpracę w De Mono.
R.Ch.: Uważam, że teraz jest jeszcze gorzej. Zaczynać dziś coś w muzyce jest i łatwo i trudno. Jeśli jesteś wybitny, masz ponad przeciętny talent, którego nie przepijesz, nie rozmienisz na narkotyki, dziewczynki, chłopców, jeśli zajmiesz się pracą, to do czegoś dojdziesz.
Prawdziwy artysta to ten który siedzi w swojej pracowni i dłubie, szlifuje swój talent, przygotowuje się do występu. Natomiast ci, którzy nie mają nic do powiedzenia myślą, że jeśli wystarczy im to, że są znani bo są znani, to mylą się. To starcza tylko na chwilę.
Są przecież panowie, którzy mimo tego, że mają szron na głowie „w sercu wciąż są mali” cytując kabaret Starszych Panów. Mają oni fach w rękach. Jeśli nie umiesz grać na instrumencie, to możesz sobie poćwiczyć i dojdziesz to formy, a jak będziesz ćwiczył mocniej, to tą formę jeszcze przeskoczysz, bo masz świadomość tego. Natomiast garnie cały czas koncertów na maksa jest jednak konstansem w dół. Ja z tego powodu między innymi rozstałem się z zespołem, z którym grałem przez tyle lat. Bez względu na wszystko musiałem wykonać trzy kroki do tyłu, bo zarobki się skończyły natychmiast. Panowie przechwycili nasze stawki, gdyż wtedy odeszły trzy osoby z zespołu. Poza tym zrobiło się to bardzo nieeleganckie, ale jeżeli ktoś jest leniem patentowanym to po co tam siedzieć?
J.T.: Przychodzi taki moment, gdy mówię gościom „więcej prawdy niż kolorków”.
R.Ch.: Zawsze jestem szczery. De Mono to coś z czego się nie otrząsnę. Od tego momentu w moim życiu zaczęło się w pewnym sensie zawodowstwo. Szkołą muzyczna to wątek przygotowawczy, który każdego kto chce zostać muzykiem musi dotknąć, by miał świadomość chociażby czy jest w „dur” czy w „mol”. Świadomość mniejszą czy większą, ale przede wszystkim musi być jakiś talent.
J.T.: Składowe elementy, które można nazwać składowymi sukcesu to talent, praca, szczęście czy konsekwencja?
R.Ch.: W moim przekonaniu wygląda to tak, by zaistnieć w tym zawodzie:
Moja mama śpiewała, tak samo jak moja babcia, więc byłem w jakiś sposób do tego przygotowany. Babcia jak wspaniale śpiewała! Jeszcze z dzieciństwa pamiętam repertuar adekwatny do tamtych czasów. Śpiewała pieśni folklorystyczne. Mam to nagrane jeszcze gdzieś na magnetofonie szpulowym. Była niezwykle zdolna i wyjątkowej urody. Moja mama w młodości także była piękną i zjawiskową kobietą. W czasie gdy tata poznał moją mamę apogeum popularności była wtedy Brigitte Bardot, a moja mama była jakby sklonowana. Powiedziałbym nawet, że była jeszcze ładniejsza! Jako mały chłopczyk idąc z mamą ulica, a mieszkaliśmy wtedy na Puławskiej, mężczyźni podchodzili do mamy, a oglądali się to zawsze! Myślałem, że za wszystkimi mamami moich kolegów panowie tak się oglądają, że to jest coś normalnego. Cóż taki mały chłopczyk mógł wiedzieć o świecie? Dla mnie mama była najpiękniejsza na świecie, najukochańsza i sądziłem, że reszta to podziela.
Jeśli chodzi o cechy które predestynują do uprawiania tego „zawodu” to najpierw jest talent. Potem jest dziesięć bardzo, bardzo pracowitych lat. Nie mówię tu o graniu w piłkę, jeżdżeniu na nartach, wakacjach. Dziesięć lat to jest minimum nauki gry na instrumencie. Skupiamy się wyłącznie na tym. Wtedy odstawiamy wszystko i to jest naturalna selekcja. Trzecie to pokora, którą wynosi się z domu. Jak nagle spotykasz jakiegoś durnia z Ciechanowa, przepraszam bardzo, nie chcę tu nikogo obrazić, który wychodzi i mówi „Ja wam wszystkim teraz pokarzę”, a ego rośnie jak Pałac Kultury. Z czegoś takiego nic nie będzie, czas pokarze… Pan Bóg przyjdzie i taką małą szpileczką „pyk”, przekuwa balon, który później leci, leci. Albo jeszcze inaczej można to zobrazować. Wdrapujesz się po drabinie popularności łamiąc wszystkie szczeble po drodze. To jak zejdziesz?
J.T.: Jastarnia Półwysep Helski wiele lat temu. Jedliście jakieś rybki smażone, a tam czaił się młody chłopak. Chyba z godzinę się zbierał, aż w końcu do was podszedł i poprosił o autograf. To byłem ja.
R.Ch.: Pamiętam tamten koncert, fajną pogodę. Zjawił się tam Michał Grymuza, który przyjechał do nas. Miał być wtedy w Jarocinie, i był tam. Pojawił się tam z Armią. On tam dostał po prostu w tubę. Jeszcze po gębie tłukł go facet, który na bluzce miał napis „Armia”! Przyjechał z limo pod okiem. Wsiadł w pociąg i przyjechał do nas. Jarocin był dobry w czasach kontestujących, na zasadzie azylu bezpieczeństwa. Partia zrobiła coś dla młodych, wentyl bezpieczeństwa – to był Jarocin. Później to się zrobiło coś zupełnie innego, festiwal jakich pełno teraz jest w każdym mieście w sezonie letnim. Wtedy to było reglamentowane. Wtedy w ogóle mocniej graliśmy i dlatego ten koncert wyszedł. Zawsze podkreślam to, że lubię jak jest energia na scenie. Z tego powodu powstała moja dwu sezonowa współpraca z Darkiem Kozakiewiczem, który do tej pory gra z Perfectem. Jest to mój ukochany gitarzysty. Gdyby ten człowiek urodził się wcześniej… Płyta „Blues” Breakoutów. Kilka lat przed śmiercią poznałem jeszcze Tadka Nalepę i mówiłem mu, że to była jedyna płyta u nas, która była zdarta do białości.
Grali support w Holandii przed Three. Mieli najlepszy sprzęt w Polsce. Był taki program, który pamiętam jak przez mgłę. Nazywał się „Telewizyjna giełda piosenki”. Wtedy występowało się w telewizji na żywo, playbacków nie było. Jak ja usłyszałem „Gdybyś kochał hej” Miry Kubasińskiej to pomyślałem sobie: „Wreszcie jakiś inny zespół”. Jak oni się ruszali, jakie mieli stroje, włosy do ramion. Jaki Niemen? Jaki „Dziwny świat”? To był zespół z krwi i kości, który śpiewa „coś”. Płyta „Blues”. Z angielskiej strony strzeliło mnie Procol Harum, chociaż to było później, ale byłem tym zachwycony, tą płytą, Kozakoewiczem. I za to jestem mu wdzięczny, bez względu na to co teraz robi i co gra w Perfecie. Niech sobie nagrywają „Chcemy być sobą”. Ja ich kocham i życzę im wszystkiego najlepszego. Taki zespół, który przetrwał tyle dekad, trzy dekady w tym trudnym okresie. To jest pewnego rodzaju znak czasu. Ja w ogóle miałem farta do muzyków, do gitarzystów. Jestem taki saksofonista, który na trąbie starał się grać jak na gitarze. Od paru dobrych lat mam taki port gitarowy, który powiększyłem jeszcze o różnego rodzaju dvdeki, które zniekształcają dźwięk. Jak grasz, dajmy na to w Niemczech clubbing, to daje ci to możliwość pływania na takiej jednej funkcji z dj’em. Nawet nieźle się w tym wyrobiłem, ale to nie jest moja muzyka. Chodzi tu tylko o to, że jest lepszy przelicznik 4:1 czy 1:4.
J.T.: Teraz wylatujesz do Stanów?
R.Ch.: Lecę do Chicago. Mam tam zagrać, ponieważ w ostatnim okresie wykańczałem dom. A jak to bywa z tego typu wykończeniami – nie wiadomo czy najpierw wykończy się właściciel czy chałupa. Z przyjemnością latam do Stanów. Lubię Polonię, to jak czekają na ciebie. Jak jesteś i potrafisz trafić jeszcze do ich serc. Dużo mam znajomych w Ameryce. Nawet nie samych Polaków, ale też Amerykanów. Ostatnio jeżdżę do Stanów dwa razy do roku. Czyli już trochę się tych moich wizyt uzbierało, chociaż znam rekordzistę, który był tam 170 razy! Ale siedzieć dwa, trzy razy w miesiącu w samolocie? To lepiej się zapisać już do Lotu. Lubię tam latać, bo jest tam wdzięczna publiczność, przychodzą na koncerty, cieszą się. Lubię Amerykę samą w sobie. Tamte samochody, ludzi.
Niektórych już przerobiłem. Mówią do mnie „Przywieź mi buraczki” albo chociażby tatara. Moja mama je robi, ja pakuję to w słoiki i im wiozę, przecież oni tam tylko „plastic food” i „fast food” jedzą. To jest szokujące dla ludzi, którzy pierwszy raz lądują w Chicago i widzą panie mające trzy brzuchu, rozmiar XXXL, a w sklepach specjalne wyszczuplające lustra. Ale Amerykę lubię, chociaż nie mógłbym zamieszkać na całe życie. Jesteśmy wychowani w kulturze łacińskiej. To jest i historia, i nastawienie do wiary, religii, w ogóle do wszystkiego. To jest trochę inna planeta… Ale posiedzieć tam miesiąc, dwa miesiące w roku, w zależności można trochę dłużej, trochę krócej… I to wystarcza.
J.T.: Można sobie zbilansować plusy i minusy, a później porównać.
R.Ch.: Mi to wszystko pozwala odetchnąć. Ja tam nie wpadam specjalnie na zakupy, chociaż wszystko w Stanach jest dwa, trzy razy tańsze i porządniejsze. Wszystko, prócz samochodów. Możesz jeździć Ferrari, Porsche, ale nie szybciej niż 90 km/h. Jest to państwo policyjne, ale z drugiej strony utrzymać społeczeństwo liczące ponad 300 milionów… Trzeba mieć na to jakiś sposób.
J.T.: To uważaj tam na siebie.
R.Ch.: Mam tam swoje miejsca. Nie mam potrzeby jeździć do Nowego Jorku. Po co? Męczę się na Manhattanie. Teraz Ameryka cała w śniegu, i to dość mocno sypnęło. W Chicago w ciągu doby spadło tle śniegu, że wszystko przykryło.
Jak będziesz chciał jakąś płytę zza Oceanu to mogę ci przywieść. Wydaje mi się, że te płyty amerykańskie też są inne. Lepiej brzmią. Kiedyś jak wywalczyłem jakąś płytę to oglądałem ją z każdej strony: jak wygląda okładka, kto w środku, kto wyprodukował, kto zagrał. To się tak liczyło! A teraz muzyka skompresowana wchodzi mi do końcówki długopisu, gdzie mieści się tysiąc minut muzyki…
J.T.: Musi to być jakimś kosztem.
R.Ch.: Pora umierać.